Jeden
z czytelników tego bloga dawno dawno temu - w okresie cyklu [rzeczy pierwsze: piszę siebie, robię swoje] - napisał, że opisuję dobry świat, którego on nie
zna. Odpowiedziałam, że nie jest tak do końca, gdyż na ogół
staram się przedstawiać pojedyncze charakterystyczne zdarzenia, z
których każde będąc jedynie anegdotycznym pretekstem do danej
opowiastki, samo w sobie nie musi stanowić istoty tekstu. Użyte
jako pewnego rodzaju narracyjna soczewka, pozbawiona własnego
szerszego kontekstu, służy przedstawieniu ważniejszych spraw w tym
zdarzeniu zogniskowanych. I tak: przykładne małżeństwo, dzięki
któremu odbyłam najgłębiej przeżytą procesję Bożego Ciała, z czasem rozpadło się w brzydki sposób. Natomiast w
postaci z innej mojej opowiastki pod warstwą opisanej życzliwości
zobaczyłam z czasem, już po napisaniu tekstu, twarz lubieżnika (uwaga:
z kolei kilka lat po napisaniu obecnego tekstu okaże się, że
rozwijający się niepostrzeżenie w jego głowie guz mózgu mógł
być wtedy przyczyną zmian w zachowaniu tego człowieka!).
Innym jeszcze razem napisałam - ad hoc - o dwóch osobach, które
ofiarowały mi swoją pomoc w poruszaniu się w przestrzeni. Notki te
usunęłam z bloga, z archiwum i z pamięci tak szybko, jak szybko je
zamieściłam. Zdezaktualizowały się w przygnębiającym tempie.
Panta
rhei.
Pisałam
o nie w pełni sprawnym mieszkańcu mojego miasta, z którym połączył
mnie uścisk dłoni. Po paru latach już tylko
z rzadka pozdrawia mnie na ulicy, gdy mijam go żebrzącego, ponieważ
tak się ułożyło, że od pewnego czasu nie jest mi dane zbyt
często piechotą przemierzać ulic, a on w międzyczasie zyskał
grono życzliwych znajomych, którzy uścisną jego dłoń. Moja więc
nie jest już potrzebna. W innej opowiastce napisałam o bardzo
ważnym dla mnie człowieku, który przez wiele wiele lat towarzyszył
mi na drodze duchowej, a który teraz przy okazji ewentualnych rozmów
telefonicznych, przez niego samego inicjowanych, ogranicza się do
wielokrotnego przepytywania mnie z moich personaliów, ponieważ
zupełnie nie wie, nie pamięta, z kim rozmawia.
Panta
rhei.
Odkryłam
niedawno, że jeden z tutejszych blogerów jest autorem ważnej dla
mnie książki, która stała się współbohaterką jednej z
opowiastek. Spostrzegam jednak, że bliższą
więź dane mi było przed laty zadzierzgnąć z nią, niż obecnie z
jej autorem. Z kolei trzy lata temu w cyklu [rzeczy drugie: historie rodzinne] opisałam bardzo trudne osobiste doświadczenia, które wylewałam na
papier z głębi otwartych ran, a dzisiaj ze zdumieniem spostrzegam,
że dawny ból minął, zamknięty w kilku opowiastkach. Już nic nie
boli, może jedynie oprócz świadomości, że wszystko się zmienia,
że wszystko płynie.
15.03.2012
.