Na marginesie

Zdążyłam już przyzwyczaić się, że nie potrafię zdobywać wiedzy na zapas, na przyszłość, na wszelki wypadek. Chyba pierwszy i ostatni raz nauki tego typu byłam w stanie przyswoić sobie w szkole podstawowej, która nauczyła mnie czytać, pisać i rachować, a także dała podstawową orientację w podstawowych dziedzinach wiedzy. Później już chyba żadna szkoła nie zdołała nauczyć mnie niczego, czego sama nie chciałam wiedzieć, a niewiele znajdowałam w szkolnej nauce ciekawych tematów. Jeśli wykładana czy wyuczana tematyka nie interesowała mnie, słowa nauczycieli spływały po mnie jak woda po kaczce. W jakiś cudowny sposób udawało mi się jednak zaliczać klasówki, testy i egzaminy, a także otrzymywać promocje z nie najgorszymi ocenami. Zaznaczam, że nie zniżałam się – poza jednym przypadkiem podczas studiów – do ściągania. Byłam na to za uczciwa i za leniwa [Taki charakter].

Czy w związku z tym czas spędzony w szkołach był stracony? Z powodu ciągłej konieczności zaliczania różnego rodzaju sprawdzianów wiedzy, której nie posiadałam, byłam szkołami mocno zmęczona, co spowodowało, że na początku trzeciego roku studiów wzięłam ze względu na stan zdrowia roczny urlop dziekański, aby wreszcie porządnie odpocząć. Jednak samo chodzenie do szkół, czyli w rzeczy samej spotkania z ludźmi z jednej i drugiej strony katedry, było czasem dobrym i pożytecznym. Patrząc na ludzi, rozmawiając z nimi, będąc wśród nich – uczyłam się. Czego uczyłam się? Czego nauczyłam się? Nie wiem. Ale wiem, że ich obecność mnie ubogaciła. Obecność ludzi ubogaca.

A wiedza? Nigdy nie gromadziłam jej i nie gromadzę jej nadal. Nie jestem do tego zdolna. Jednak potrafię z wiedzy korzystać i chętnie to robię, kiedy tylko zmuszają mnie do tego okoliczności życia. Kiedy sama z siebie czegoś nie rozumiem, kiedy sama z siebie nie rozumiem jakiegoś aspektu życia, sięgam wtedy z chęcią i z wdzięcznością do źródeł wiedzy zasilanych intelektualnym wysiłkiem innych ludzi. Cenię tych, którzy cenią wiedzę, i którzy noszą ją w sobie. Moim powołaniem jest jednak pustka wewnętrzna, i nic na to nie poradzę.

*

Z lekcji religii – na przykład – zapamiętałam jedynie pierwsze zdanie skróconego katechizmu, którego w drugiej klasie szkoły podstawowej uczyła nas Siostra Antonina, urszulanka, i którego zaliczenie było warunkiem przystąpienia do Pierwszej Komunii. Pamiętam, że wspomniane zdanie mówiło, że jest jeden Bóg, i czuję, że w nim w jakiś sposób streszcza się cała moja wiedza katechetyczna. Pamiętam, że na lekcjach rysowaliśmy też w zeszytach jakieś rysunki ilustrujące różne wydarzenia biblijne. Jednak ważniejsza od tego wszystkiego – jak widzę po latach – była osoba mojej pierwszej katechetki. Siwiutka jak gołąbek, niemłoda już Siostra Antonina, bezradna wobec rozbrykanej klasy, promieniująca dobrocią i łagodnością, chyba więcej powiedziała mi o Bogu niż nauki, które wkładała nam do głów.

Kolejny katecheta, ksiądz, którego nazwisko pamiętam, bo oddawało w jakiś sposób jego podejście do nauczania, a który przejął nas w pierwszej klasie ogólniaka, nie zachęcił mnie do kontynuowania edukacji religijnej. Chociaż był zasadniczo miłym człowiekiem, to jednak w jego zamiłowaniu do sprawdzania zeszytów do religii nie znajdowałam niczego, co mogłoby mnie pociągnąć i zainteresować. Mimo, że weszłam wtedy w fazę młodzieńczego buntu, który objął również Boga, w jakiś sposób szukałam Go jednak. No bo po co zaczęłam – pod koniec szkoły średniej - z własnej woli chodzić na niedzielne katechezy prowadzone w poobiedniej porze w niedużym kościele rektorskim należącym wtedy do mojej parafii? Zbierali się na nich różni rozbitkowie z różnych szkół, głównie, jeśli dobrze pamiętam, młodzież z internatów, a może po prostu uczniowie dojeżdżający. Nie znaliśmy się między sobą, nie prowadziliśmy żadnych zeszytów, nie mieliśmy żadnych książek, nie było odpytywania ani sprawdzianów wiedzy. Siedzieliśmy niewielką grupką w ławkach w tamtym kościele i słuchaliśmy, co tamten ksiądz miał nam do powiedzenia.

Czy pamiętam, co takiego ważnego wtedy mówił - stojąc tak po prostu twarzą do nas w jednej z ławek naprzeciwko swojej trzódki - że chciało mi się go słuchać? Oczywiście, że nie pamiętam. Przecież żadna wiedza nie postanie we mnie dłużej niż chwilę. Mówił o życiu, to jedno wiem. I chyba zadawał nam pytania, co my o życiu sądzimy. I pamiętam, że miał znoszoną sutannę, którą nosił jakby od niechcenia, której nie wydawał się otaczać jakimś specjalnym nabożeństwem. I jeszcze, że miał dużą sfatygowaną teczkę, z której czasami coś wyjmował, ale już nie pamiętam co. Może jakieś książki? Pewnie Pismo Święte. I zdaje się, że listę obecności. A potem gdzieś zniknął w otchłaniach diecezji, a na jego miejsce przyszedł młodszy ksiądz w perfekcyjnie ułożonej fryzurze i tak samo perfekcyjnie odprasowanej sutannie, którego po latach rozpoznałam na eksponowanym diecezjalnym urzędzie. Wtedy, w czasach mojego młodzieńczego buntu, na jego katechezach pojawiłam się tylko trzy razy. Do trzech razy sztuka, jak mówią. Kiedy po raz trzeci, krocząc między ławkami wzdłuż głównej nawy tamtego niedużego kościoła, z głową zadartą do góry i z wzrokiem utkwionym w sklepieniu świątyni, zaczął po raz kolejny powtarzać w kółko, że mamy sobie wyrobić światopogląd, wiedziałam, że w tym punkcie moja formalna edukacja religijna się zakończy. I nie pomyliłam się.

*

Uczę się przede wszystkim z doświadczenia, i nic na to nie poradzę. Wiedza jest mi potrzebna dopiero wtedy, kiedy dotknę życia, a ono dotknie mnie, aby te życiowe doświadczenia jakoś ogarnąć, pojąć i umieścić w szerszym kontekście zatytułowanym: sens tego wszystkiego. Zdarza mi się wtedy, może nie tyle gruntownie, i na pewno nie systematycznie, ale jednak dość przenikliwie przestudiować interesujące mnie aspekty wiedzy. Żeby zrozumieć. Nie tyle, żeby wiedzieć, co właśnie zrozumieć. I żyć dalej, ze świadomością, że życie ma sens.

Ważne jest, abym dokonując swojego wyrywkowego studium zagadnienia, zostawiła jakiś ślad, którym podążała wtedy moja myśl. Jeśli tego nie zrobię, a zdarzy mi się po latach wrócić na przykład do lektury, która bardzo dużo kiedyś mi wyjaśniła, jestem bezradna. Stoję bowiem przed masą jakichś liter układających się w jakieś wyrazy i zdania, w których nie znajduję tego sensu, który kiedyś z tych samych stronic do mnie przemówił. Dlatego tak bardzo cenię sobie książki, w których zostawiłam trop - na później - poprzez liczne podkreślenia, notatki poczynione na marginesach, a nawet na wewnętrznych wyklejeniach okładek [Księgobranie].


12.11.2012


.