Przez większą część dorosłego życia czułam, że mam 23 lata.
Bywały jednak momenty, kiedy czułam się o wiele starzej, na
przykład jakbym miała lat tysiąc, a nawet pięć tysięcy,
aczkolwiek tak bardzo staro poczułam się tylko raz, kiedy w moje
życie wkroczył Ötzi [1], mój brat z doliny Ötz na granicy
Austrii i Włoch. Określenia „brat” używam w znaczeniu
metaforycznym, ponieważ uczeni badający szczątki człowieka
zmarłego ok. roku 3300 przed Chrystusem, a którego zamrożone ciało
w 1991 roku znaleziono w alpejskim lodowcu w południowym Tyrolu,
ustalili, że jego ewentualni potomkowie mogą zamieszkiwać jeszcze
tylko na Sardynii i/lub Korsyce, ale już nie w Polsce. A więc w
rzeczy samej Ötzi to dla mnie ani brat, ani swat, a jednak czuję z
nim jedność i boleję, że jego nagie zwłoki zostały wystawione
na widok publiczny w jednym z muzeów archeologicznych, a nie
pochowane jak należy.
Częściej
jednak bywało mi dane mieć lat tysiąc, a w każdym razie w taki
obrazowy sposób określać co czułam, kiedy idąc ulicami mojego
nie najmniejszego przecież miasta na każdym niemal kroku spotykałam
ludzi, którzy mnie znali i których na ogół znałam również.
Wydawało mi się to całkiem naturalne, dopóki towarzyszące mi
przy spacerach osoby nie zaczęły zwracać na to głośno uwagi,
zaintrygowane rozdawanymi przeze mnie na lewo i prawo pozdrowieniami.
Uzmysłowiłam sobie wtedy, że żyjąc od urodzenia tam, gdzie żyję,
a także pracując tam, gdzie pracowałam, i działając tam, gdzie
działałam, przez dziesiątki lat poznałam tysiące osób. Pewnie
właśnie ta liczba sprawiła, że uświadomiwszy sobie sytuację,
zaczęłam mówić półżartem, że czuję się, jakbym miała 1000
lat.
Moje
życie odmierzać można również stuleciami. A przynajmniej dwoma z
nich – tym, które wypełniam swoim życiem, oraz tym, które
poprzedziło moje przyjście na świat, a które poznałam dość
dobrze poprzez starszych ode mnie o prawie pół stulecia Rodziców.
Urodzeni na początku dwudziestego wieku korzeniami sięgali jeszcze
wieku dziewiętnastego i coś z klimatu tamtych czasów przekazali
również mnie. W sposób naturalny moje życie odmierzają również
kolejne dziesięciolecia. Przekroczenie wieku lat trzydziestu,
świętowane podczas internowania, było z różnych powodów
pamiętne. Czterdziestka przeszła niezauważona w zabieganiu
związanym z nadganianiem czasu, który wydał mi się stracony, i z
rozwijaniem własnej firmy. Swoje okrągłe półwiecze przeżyłam
świadomie i uroczyście, w całkiem innej scenerii, w klasztorze, do
którego - jak mi się wydawało - byłam właśnie powoływana. A
sześćdziesiątka? Tak, ta cyfra robi na mnie wrażenie, nie tylko
dlatego, że oto formalnie dorosłam do emerytury, ale dlatego, że w
cyfrze tej odczytuję jakąś nieodwracalność losu.
I
jeszcze mogłabym na koniec powiedzieć, że mam zaledwie jeden
miesiąc, a jest nim miesiąc moich urodzin oraz imienin –
Czerwiec. Kiedyś naznaczony radością początku lata i początku
wakacji, a potem, niedługo po ukończeniu szkół, radością
świętowania pełnych treści tajemnic wiary: Zesłania Ducha
Świętego, Tajemnicy Trójcy Świętej, Misterium Bożego Ciała,
czy Nabożeństwa do Serca Jezusa. Mój czerwiec okazywał się być
miesiącem pełnym znaczeń rozpisanych na poszczególne dni roku
kościelnego. W bieżącym roku przeżywam go jednak inaczej – nie
linearnie, lecz punktowo. Całe swoje życie - we wszystkich jego
aspektach - ujrzałam w jednym nieruchomym punkcie. Czy tak nie
wygląda wieczność?
06.06.2012
DODATKOWO: [Prognoza pogody], czyli - Wrzesień w moim życiu
.