Bajeczny post

Dlaczego trudno mi pościć – nie wiem. Albo moje łakomstwo jest tak wielkie, że jest nie do okiełznania, albo mój organizm po prostu potrzebuje jedzenia, albo ja taka wygodnicka jestem, albo umartwiana jestem na inne sposoby. W każdym razie – nie stać mnie na wielki post.

*

Co do tego, że jestem osobą wygodną i łakomą – nie mam wątpliwości. Sądzę jednak, że do trudności w podejmowaniu ścisłych postów, takich o chlebie i wodzie, mogło przez lata przyczyniać się pewne wrodzone schorzenie, o którego istnieniu dowiedziałam się dopiero niedawno, a które być może powodowało odczuwalne osłabienia przy próbach ilościowego ograniczania pokarmów w Środy Popielcowe i Wielkie Piątki. W zwykłe piątki nie miałam i nie mam większych problemów z postem jakościowym, wykluczającym z jadłospisu potrawy mięsne.

Odmówienie sobie w piątek mięsa, które lubię, traktuję nie tyle jako szczególne umartwienie, co raczej jako wyraz mojej pamięci o symbolice tego dnia w historii zbawienia. Napięcie uwagi, aby nie zjeść w tym dniu potraw zabronionych, jest jak osobiste przesłanie skierowane do Boga: oto jestem, oto pamiętam, oto czuwam. Jest to również wyraz posłuszeństwa Kościołowi, do którego należę, którego to posłuszeństwa odrobina nigdy nie zaszkodzi. Asceza nie jest rzeczą złą.

Z drugiej strony, z perspektywy lat widzę, że specyficzne cierpienie, które niemal od zarania życia było moim udziałem, mogło posłużyć Opatrzności jako narzędzie służące ascetycznemu umartwieniu mojej osoby. Być może bolesne doświadczenia minionych lat to był właśnie mój osobisty – Wielki Post? Tamto umartwienie, jak każde inne, zadając śmierć temu, co cielesne i zmysłowe, obudziło we mnie do życia to, co wewnętrzne i duchowe. Zadając ascetyczną śmierć ciału budzimy bowiem do życia duszę.

*

Kilkanaście dni po pamiętnym Wylaniu Ducha Świętego [Trzy pieczęcie], które zakończyło mój prywatny wieloletni Wielki Post, miało odbyć się dziękczynne spotkanie modlitewne, w którym niespodziewanie przydzielono mi zadanie wygłoszenia głównej modlitwy - podziękowania Bogu za otrzymane łaski - w imieniu uczestników zakończonych właśnie 20-tygodniowych ćwiczeń duchowych w ramach Seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Kiedy szukałam Słowa, które stanowiłoby kanwę mojej spontanicznej modlitwy, otworzone na chybił-trafił Pismo Święte wskazało mi słowa doksologii: Temu zaś, który mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy czy rozumiemy, Jemu chwała w Kościele i w Chrystusie Jezusie po wszystkie pokolenia wieku wieków! Amen. (Ef 3, 20-21). Prawie każde zacytowane słowo dotykało bezpośredniego tego, co stało się moim udziałem podczas wcześniejszego Wylania Ducha Świętego, kiedy Bóg zechciał uczynić w moim życiu więcej niż prosiłam i więcej niż byłam zdolna wtedy pojąć.

*

Opętana Bogiem – tak w różnych rozmowach opisywałam swój ówczesny stan. Pozostając z Bogiem sam-na-sam musiałam w dużej mierze samodzielnie dochodzić prawdy o tym, co się stało. Musiałam samodzielnie zbadać i wyjaśnić, jakiego rodzaju duch tak mnie porwał. Czy dotknięta zostałam przez Ducha Świętego, czy przez ducha nie-świętego, który jedynie pod tamtego się podszywa. Musiałam poza tym dobrze przyjrzeć się samej sobie, żeby stwierdzić czy nie wpadłam w jakąś niebezpieczną egzaltację.

Przygotowując się więc do modlitwy dziękczynienia, którą w takich okolicznościach i w takiej formie po raz pierwszy w życiu miałam wygłosić publicznie, przed kościołem pełnym ludzi, i mając w dodatku uczynić to w stanie duszy, którego do końca nie pojmowałam i nie kontrolowałam, gorąco prosiłam Pana Boga, żeby mnie bronił przed wpływem duchów złych. Moja determinacja doprowadziła mnie nawet do oświadczenia uczynionego z całą odpowiedzialnością wobec Boga, że jeśli moje „opętanie” ma swoje źródło w odwiecznym Jego wrogu, to godzę się, a nawet proszę, żeby Bóg zniszczył mnie kompletnie, rozbił w proch, aby wraz ze mną zginął ten, który tak mną zawładnął.

Nieoczekiwanym sprzymierzeńcem w tym wewnętrznym zmaganiu stał się mój ówcześnie ulubiony czekoladowy batonik o nazwie - „Bajeczny”. Były to batoniki, których nie potrafiłam sobie odmówić, kiedy znalazły się w zasięgu mojego wzroku, i z których jeden właśnie zakupiłam. Postanowiłam, że w intencji godnego - niezależnie od tego jaki duch mnie napełnia - przygotowania do czekającego mnie poprowadzenia modlitwy, nie tknę zakupionego batonika. I tak zaczęła się chyba najbardziej intensywna walka duchowa w moim życiu. Przez kilkanaście dni czekoladka spoczywająca w lodówce kusiła mnie na wszelkie możliwe sposoby, urastając niemal do wcielenia diabła samego, a pokusą najbardziej podstępną była powracająca myśl, że przecież taki mały batonik to śmiesznostka, i że co to takiego zjeść kawałeczek czekoladki, i że przecież to nie żaden grzech. Pełnej walecznego ducha udało mi się wtedy odnieść zwycięstwo nad pokusą - nie tknęłam tej odrobiny czekolady, a podczas nabożeństwa dziękczynienia, gdy przed zgromadzonymi wiernymi pozwoliłam, aby słowa modlitwy same ze mnie wypływały, otrzymałam uspokajającą odpowiedź na swoje niedawne duchowe niepewności. Sądzę, że nie byłoby mi dane zobaczyć w sobie tej odpowiedzi, i to w formie, której bym się nigdy nie spodziewała, gdybym przedtem nie pokonała niemal piekła całego, które skumulowało się w tym jednym małym batoniku.

*

Tak, niewątpliwie jestem osobą łakomą i wygodną. Potwierdził to chociażby wynik testu służącego określeniu temperamentu, na który niedługo po opisanym Wylaniu Ducha Świętego trafiłam w jednej z publikacji poświęconych życiu duchowemu (Jan Efrem Bielecki OCD, Temperament a świętość, Wydawnictwo Karmelitów Bosych). Po opisaniu trzech komponentów temperamentalnych, które w różnym natężeniu występują w każdym człowieku, autor przechodzi do omówienia trzech odpowiadających im hagiotypów, czyli typów świętości. Szczegółowe opisy poszczególnych komponentów temperamentalnych ilustrowane są wykazami znanych osób należących do każdej z wymienionych trzech kategorii. Figurują tam przede wszystkim nazwiska uznanych świętych, ale też innych sławnych osób, jak również niektórych postaci fikcyjnych.

I cóż się okazuje? W grupie, do której zakwalifikował mnie wynik testu, świętych jest jak na lekarstwo. Honor towarzyskich i wygodnych wiscerotoników ratują jedynie dwaj biskupi: biskup Rzymu - dobroduszny papież Jan XXIII, oraz biskup Genewy - światowy Franciszek Salezy, autor sentencji: Jakie ma znaczenie, czy Bóg mówi do nas z krzaków ciernistych, czy z pachnących kwiatów! Najkrótszy z trzech wykazów uzupełniają jeszcze Rubens i Bach, Moniuszko i Makuszyński, a ponieważ wśród sławnych ludzi pewnie trudno było autorowi znaleźć więcej budujących przykładów osób wiscerotonicznych, autor dopełnia listę trzema wcieleniami Onufrego Zagłoby (jednym literackim i dwoma filmowymi). Ciekawe, bo nigdy specjalnie nie gustowałam w jowialności pana Zagłoby, a tutaj okazuje się, że łączy nas ten sam temperament! Z innych postaci literackich zawsze ważny był dla mnie Don Kichot ze swym idealizmem, a tymczasem okazuje się, że temperament dzielę z Sancho Pansą. I żeby tylko z nim! Z filmowej pary komików zawsze wolałam tego chudszego – Flipa. Ale na jednej liście znalazłam się oczywiście z – Flapem.

Jeśli idzie o naturalny dla wiscerotoników typ świętości, autor nie pozostawia wielu złudzeń. Agapetonik, bo do takiego hagiotypu kwalifikuje mnie temperament, chociaż stworzony jest do miłości kontemplacyjnej, to – jeśli nie zechce przekroczyć swoich naturalnych ograniczeń - zgodzi się raczej stać u bram nieba, niż podjąć wytrwałą praktykę ascetyczną, aby do tego nieba wejść. Słabość woli i niestałość w postępowaniu stanowią poważną przeszkodę w dojściu agapetonika do świętości. Na całe szczęście autor wymienia jedną dziedzinę, w której agapetonik wykazuje się stałością, a jest nią - wytrwałość w pozostawaniu w dobrym humorze.



21.02.2012


.